Buddyjski mnich i buddyzm to dwa terminy, które bywalcom Tajlandii nierozerwalnie kojarzą się z Krainą Uśmiechu. Mężczyźni z ogolonymi głowami, zawinięci w pomarańczowe szaty to stały element tajskich miast. Jednak dla mnie nigdy nie było to niczym ponad lokalny folklor. Do czasu pewnego zupełnie przypadkowego spotkania. Chociaż podobno w życiu nie ma przypadków…

Życie dziwnie się układa, pomyślałem przywiązując butelkę Leo do klimatyzatora w hotelowym pokoju. Oto jestem po raz kolejny w Bangkoku – mieście, które na swój sposób pokochałem, chociaż nigdy nie byłem przesadnym fanem wielkich miast. To jednak ma w sobie to coś, czego nie da się opisać słowami. To się po prostu czuje lub też nie. Rozmyślam i patrzę z dumą jak butelka piwa chłodzi się w ten niekonwencjonalny sposób. To chyba po to były te lata studiów i tytuł inżyniera budownictwa… Ale, gdzie to ja byłem? A tak.. Więc, co z tym buddyjskim mnichem?
Buddyjski mnich potrzebuje sera.
Jest koniec lipca 2017 roku. Siedzę w tym obskurnym hoteliku, sącząc lekko schłodzone piwo i myśląc co by tu robić. Z dalszych planów to za kilka tygodni czeka mnie wesele, z bliższych egzamin na tajskie prawo jazdy. A tu jeszcze weekend, z którym nie wiadomo co zrobić. W poszukiwaniu inspiracji przeglądam jedno z facebookowych for o Tajlandii. To gdzie każdy jest bardziej tajski od samego Króla, a pytania spotykają się częściej z kamienowaniem, niż z merytoryczną odpowiedzią. Ot taka to już mentalność Polaka… Jednak coś się tu wyróżnia, przykuwa moją uwagę i doprowadza do rozmowy. Ser żółty…
Jakiś czas później…
– Masz jakiś fajny motor do pożyczenia na weekend? – pytam poznanego wcześniej właściciela motocyklowego serwisu.
– Mam, a masz w końcu to prawko?
– A i owszem!
– To jak chcesz to będzie czekał.
I pomyśleć, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu nie miałem nawet pojęcia jak taki motor działa. Wsiadam, odpalam i ruszam w zupełnie nieplanowaną podróż do klasztoru ukrytego w górach. Przepycham się przez korki, aby w końcu wyjechać na prostą i porządnie rozkręcić manetkę. Dwie godziny później jestem pod bramą buddyjskiej świątyni Thamkrabok.
Buddyjski mnich z Polski, czyli poznajcie Dawida.
Stoję przed majestatycznym kręgiem wielkich bazaltowych figur i czekam na mojego gospodarza. Z jednej strony jestem zauroczony widokiem, z drugiej zaś myślę, czy przystoi mi masować się po obolałym od długiej jazdy tyłku. Z rozmyślań wyrywa mnie przywitanie dolatujące gdzieś z boku:
– Cześć!
Odwracam się w stronę głosu, a przed moimi oczyma pojawia się iście groteskowa postać. Oto bowiem wita mnie niewysoki jegomość, którego można by określić jako mieszaninę Johna Rambo z trzeciej części z Maverickiem z Top Gun. Do tego łysina zapożyczona od Kojaka oraz przeogromny uśmiech Jokera. To jest właśnie Dawid, który został buddyjskim mnichem w tajskim klasztorze.

Zaczynamy niezgrabnie naszą rozmowę, która przeobraża się w wielowątkową dyskusję trwającą do świtu dnia następnego. Okazało się, że mamy tyle wspólnych tematów i podobnych przeżyć, że zdecydowanie jest o czym rozmawiać. Muszę przyznać, że dyskusje na tematy religijne uważam za zupełną stratę czasu, gdyż jest to najbardziej intymna część każdego z nas, której często nie da się nawet wyartykułować. Jednak ta bardzo długa rozmowa z Dawidem pokazała mi, że można dyskutować szanując nawzajem swoje postrzeganie świata. I to chyba jest najważniejszą lekcją jaką wyniosłem z tej przygody.
🔻🔻🔻 Czytaj dalej…
Trzeba przyznać, że ciekawą drogę sobie wybrał! W dzisiejszych czasach coraz więcej osób ma dość tego pędu, ale mało kto decyduje się na tak radykalne zmiany. Najważniejsze jednak, żeby być szczęśliwym, a jeśli takie rozwiązanie daje to szczęście, to czemu nie? 🙂
Mieszanina Johna Rambo z trzeciej części z Maverickiem z Top Gun. Do tego łysina zapożyczona od Kojaka oraz przeogromny uśmiech Jokera – najlepszy opis osoby jaki kiedykolwiek przeczytałam. Nie pogniewałabym się na tak spędzoną noc w takim towarzystwie