Jednym z najczęściej powracających lęków przy wszelkiej mojej działalności jest – a co jak się nie uda? Co zrobię jeśli stracę całe pieniądze i zostanę z niczym? Może ten mój „złoty” pomysł nie jest wcale aż tak dobry? No i siedzi mi nad głową tak smęt, który paraliżuje każdy ruch.    

Przyjechaliśmy do Kostaryki z zamiarem otwarcia centrum nurkowego, bo chcę mieć stały kontakt z oceanem. Wiecie już dlaczego etat nie jest dla mnie i dlaczego zostaje mi taka właśnie ścieżka. I pomimo wielu niewiadomych, to jednak biznes ten ma duże prawdopodobieństwo powodzenia. Jest spory popyt, szczególnie w sezonie. Z drugiej zaś strony, podaż nie jest przesadzona i konkurencja nie musi się zabijać o każdego klienta. Zdecydowanie jest miejsce na kolejne centrum.

W wybranym przez nas rejonie są tylko trzy firmy zajmujące się nurkowaniem. Czy to dużo? Niech za tło stanowi fakt, że przez dwa lata pracowaliśmy na Koh Tao. Jest to tajska wyspa o powierzchni zaledwie 21 km2. Na tym niewielkim skrawku ziemi było ponad 100 działających szkół nurkowania! I każdy jakoś żył, a i nam pracy nie brakowało.

Wiem, wiem… gdzie Rzym, gdzie Krym. Jednak za sensownością tego biznesu przemawia jeszcze jeden aspekt.

Próg wejścia.

W dużym skrócie – próg wejścia to wszystko co musisz mieć, aby wystartować z danym przedsięwzięciem. Pierwsza rzecz to oczywiście pieniądze. W moim przypadku nie są one małe, bo muszę liczyć się z zakupem całego wyposażenia, sprzętu, a przede wszystkim łodzi. Oczywiście na każdy problem można patrzeć pod różnym kątem i znaleźć różne rozwiązania.

Przecież łodzi nie muszę kupować, mogę wynajmować jakąś na miejscu. Sprzętu nie muszę kupować u lokalnego i drogiego sprzedawcy. Mogę sprowadzić go sobie sam, oszczędzając niemałą sumę. Dla przykładu:

Butle nurkowe (nowe) 
KOSTARYKA340$/szt
USA150$/szt

Ponad dwukrotnie taniej! Nie jest to jednak do końca prawda, bo dochodzi jeszcze koszt transportu oraz cła. Jednak i tak różnica będzie na tyle znacząca, że lepiej zająć się tym samemu.

Ochrona rynku pracy

Drugim istotnym ograniczeniem dla potencjalnych inwestorów jest lokalne prawo. Chyba każdy kraj na świecie w jakimś stopniu chroni swój rynek pracy. Nie uważam żeby to było idealne rozwiązanie. Rynek powinien regulować się sam przyciągając potrzebne zasoby w miejsce, gdzie aktualnie ich brakuje. Inaczej dochodzi do patologii i pracy na czarno. Bo jak inaczej wypełnić lukę, której nie mogę wypełnić miejscowymi i uprzywilejowanymi pracownikami?

Doskonały przykład stanowi tu wspomniana wcześniej Tajlandia. Lokalne prawo jest bardzo restrykcyjne w stosunku do przyjezdnych wykonujących pracę. Między innymi, na każdego zatrudnionego białasa, firma musi zatrudnić czterech Tajów. W teorii wydaje się to wspaniałym pomysłem. Do czego jednak to doprowadziło? Firm nie stać na wyrabianie kosztownych pozwoleń na pracę oraz zatrudnianie niepotrzebnych pracowników, aby pracę wykonywał tylko jeden przyjezdny. W efekcie, zdecydowana większość dostaje propozycję nie do odrzucenia – pracować możesz, ale nie ma mowy o legalnym zatrudnieniu. W razie kłopotów, zostaniesz sam.          

Teraz powinien podnieść się głos oburzenia, że przecież wystarczy zatrudnić miejscowych instruktorów, zamiast przyjezdnych białasów. To oczywiście prawda. W teorii. W praktyce, przez dwa lata pracy w tym zawodzie, poznałem jednego instruktora-Taja. Nie wątpię, że jest ich więcej, jednak są troszkę jak kwiat paproci – ktoś słyszał, że ktoś widział. A dziesiątki szkół nurkowania potrzebują pracowników, a nie romantycznych bajań. 

Upadek z wysokiej drabiny boli bardziej.

I właśnie nie każdy jest w stanie lub ma możliwości, aby ten próg wejścia przekroczyć. Wyobraź sobie, że ty jednak już masz ten stopień przeskoczony. Masz środki na inwestycje, masz też uregulowany status prawny i nie musisz się przejmować pracą na czarno. Wszystko wygląda dobrze, ale oczywiście nie daje żadnej gwarancji powodzenia. Na tym etapie jesteś po prostu wyżej na drabinie. A fizyka jest nieubłagana – im wyżej wejdziesz, tym upadek będzie bolał bardziej. I znowu pojawia się ten cholerny, upierdliwy męt i szepcze ci do ucha:

–  to się nie uda. Byłem przy tobie przy każdej poprzedniej porażce i wyglądało to podobnie.

Najgorsza opcja, która mnie czeka.

Nie pozbędę się tego natręta, dopóki będę stawiał przed sobą niepewne cele. Zawsze będzie przy mnie, aby mi powiedzieć jak bardzo w dupie jestem. Mogę jednak wytrącić mu z ręki koronny argument każdej batalii – że skończę pod mostem. Upadek może faktycznie będzie miał miejsce, ale czy na dole czeka tylko gruz i potłuczone butelki? A może jednak wygodny, strażacki materac? Albo chociaż zwykła, średnio miękka trawa, jak to miało miejsce przy gówniarskich „akrobacjach”.

Co najgorszego może się wydarzyć po całkowitym upadku?

Przemyślałem to bardzo dokładnie. W najgorszym wypadku musiałbym pożyczyć pieniądze, aby wrócić do Polski, zamieszkać przy rodzinie i znaleźć jakąkolwiek pracę. Po kilku miesiącach znalazłbym o wiele lepiej płatną pracę za granicą i wyjechał tam, aby odrobić straty. Chociaż pewnie znalazłbym pracę umysłową, to i zwykła budowlanka mogłaby być, dopóki mam dwie zdrowe ręce. Znowu zaczynalibyśmy wszystko od początku, ale przynajmniej bylibyśmy razem. A w takim składzie to możemy stanąć do każdego meczu.

I jakoś nie widzę tu spania pod mostem, czy też wybierania resztek ze śmietników. Kiedy uświadomisz sobie jaka najgorsza sytuacja może cię spotkać to okazuje się, że wcale nie jest tak tragiczna. Nieprzyjemna. Niechciana. Ale nie tragiczna.

Sprawa zamknięta. Lęk oswojony.