Szedłem zamyślony wpatrując się w poniemiecki bruk, którym nadal wyłożona jest cała ulica Wita Stwosza. Co ja mam zrobić? Jak z tego wybrnąć? I w końcu jak do cholery się w to wpakowałem? W tym zamyśleniu wlazłem w kolejną kałużę. Brudna woda wdarła się do butów, które swoją nowość świętowały razem z Okrągłym Stołem. Tak, buty też by mi się przydały nowe. Szczególnie na taką obrzydliwą pogodę, którą widuję nieustannie od dobrych kilku tygodni. Gdzie do cholery jest ta piękna złota jesień? Pewnie przepadła razem z tymi sztabami z Amber Gold, bo ta aura rzadko kiedy ma coś wspólnego ze złotem. Częściej ma kolor fusów z taniej kawy, którą codziennie rano staram przekonać samego siebie, że wyjście z domu jest jednak konieczne.

Doszedłem do końca ulicy, gdzie jeszcze niedawno stał biurowiec Naviga, a dziś straszy dziura w ziemi. Swoją drogą może to i lepiej, że ten relikt przeszłości z jego obskurną, pomarańczową fasadą przeszedł już do historii. Ciekawe tylko co teraz tu powstanie i czy również nie będzie za parę lat uznane za gwałt na zmyśle estetyki. Bo przecież to nasze ludzkie pojmowanie piękna lubi się często zmieniać. Weźmy chociaż taką fryzurę na czeskiego piłkarza, nie tak dawno faceci na poważnie nosili to na głowie! Ale w sumie teraz noszą koczki – uśmiechnąłem się sam do siebie.

Stałem tak bezmyślnie na rogu myśląc gdzie skierować swoje kolejne kroki. Przemoczone buty wyraźnie naciskały na podjęcie jakiejś decyzji i jednocześnie zachęcały do wybrania tramwajowego przystanku. Z drugiej strony pusty brzuch obstawał przy znalezieniu czegoś ciepłego i w dużej porcji. Sięgnąłem do kieszeni po portfel, mijając palcami kopertę z tym cholernym wezwaniem, a na samą myśl o jej zawartości zrobiło mi się jeszcze bardziej zimno i nieprzyjemnie. Przełknąłem ślinę mając nadzieję, że chociaż na chwilę zmyje moją świadomość tego, w jakie gówno się wpakowałem. Z portfela patrzył na mnie osamotniony Bolesław Chrobry, co jasno i bezapelacyjnie ograniczyło moje możliwości wyboru posiłku i jego miejsca. Już wiedziałem gdzie iść. Ruszyłem w stronę Nowego Targu, aby szybko przeskoczyć na drugą stronę ulicy i po chwili przekroczyć próg tego starego baru. To niesamowite, że nadal istnieje takie miejsce, które swoim wystrojem, obsługą, jak i samym jedzeniem potrafi przenieść o 30 lat wstecz! Jacek i Agatka… hmmm… kiedy jadłem tu pierwszy raz? Nie przypomnę sobie, ale za to doskonale pamiętam co jadłem. Barszcz z uszkami oraz naleśniki na słodko. I właśnie to dziś sobie wezmę! Z tak doskonale obmyślonym planem, przesuwałem się z kolejką do upragnionego jedzenia.

– barszcz z…

– nie ma!

– to żurek poproszę i naleśniki z serem

– na naleśniki trzeba będzie poczekać

Odszedłem od kasy z talerzem parującej zupy i starając się jej nie rozlać, jednym okiem szukałem miejsce. Większość stolików była w pełni zajęta, ale dojrzałem w rogu sali jedno wolne krzesło. Stolik był przystawiony do samej ściany, a przez to mieściły się przy nim tylko dwie osoby. To drugie zajmował starszy mężczyzna, który czytając gazetę konsumował resztkę krokieta.

wolne? – zapytałem z przesadną uprzejmością

tak, proszę – odparł mężczyzna, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od gazety

Czym prędzej zająłem swoje miejsce, bo jeszcze chwila a moje wnętrzności zawiązałyby się w węzeł gorszy od gordyjskiego. Kiedy zapach zupy uderzył moje nozdrza, a jej pierwsze krople spłynęły w dół przełyku, poczułem się zaskakująco szczęśliwy. W tej chwili nic więcej nie miało znaczenia, ani ta zła pogoda, ani pustka w portfelu. Nawet ta cholerna koperta, czająca się w mojej kieszeni nie miała już takiej wielkiej wagi. Oto bowiem oddaję się najprzyjemniejszej rzeczy pod Słońcem, czyli zapełnianiu brzucha. Nie od dziś wiadomo, że Polak jak głodny to zły, a jak najedzony to szczęśliwy.

Gdybym tylko mógł wiedzieć, że w chwili mojego kulinarnego uniesienia rozpoczyna się intryga rodem z amerykańskich filmów to z pewnością zamiast gorącego żurku, wolałbym zjeść moje przemoczone buty. Ale tego wiedzieć nie mogłem.

– wie pan, że mają go zamknąć? – zwrócił się do mnie mój kompan, jednocześnie odkładając gazetę.

– przepraszam, kogo mają zamknąć? – odpowiedziałem przełykając wielki kawałek kiełbasy

– ten bar, zamykają go

– ja słyszałem, że ma się zmienić tylko właściciel

– nie, proszę pana, to już koniec tego miejsca

– no wie pan, ciężko mi uwierzyć, ale z drugiej strony to takie miejsca stają się powoli skansenami

– skansenami, doskonale pan to ujął! – ucieszył się mój towarzysz – skanseny dla ludzi starej daty

– nie to miałem na myśli – zacząłem się instynktownie bronić mając wrażenie, że go uraziłem – skansenami dobrego domowego jedzenia, które chociaż pyszne to ustępuje pola fastfoodom.

– tak, ma pan rację, to nie jest to co trzydzieści lat temu. Wtedy przychodziłem tu bo nie było innego wyjścia, dziś przychodzę bo chciałbym poczuć się jak za tamtych lat. To miejsce to taki mój mały wehikuł czasu.

– prawie jak Rysiek Riedel – starałem się zażartować, ale chyba mnie nie zrozumiał

– a Pan czegoś żałuje? – zapytał nagle, a jego świdrujące oczy wbiły się we mnie i tym samym zatrzymały drogę łyżki z zupą. To niespodziewane pytanie spowodowało automatyczny odpływ moich myśli w kierunki pogniecionej koperty, którą przecież nadal mam w kieszeni. Czułem, że moje policzki zapłonęły jakby mnie przyłapał na kłamstwie.

–  nie… znaczy… każdy czegoś przecież żałuje. Ja chociażby tego, że nie wziąłem dziś parasola – starałem się rozładować atmosferę, która z niewiadomych przyczyn stała się dziwnie napięta. 

– Aegroto dum anima est, spes esse dicitur! – wyrecytował nieznajomy

– Dopóki chory oddycha, jest nadzieja – dodałem automatycznie, jakbym był na szkolnej lekcji łaciny

– zna Pan łacinę?

– tak, trochę. Uczono mnie jej jeszcze w szkole i chociaż niewiele pamiętam, to muszę przyznać, że…

– naleśniki proszę odebrać! – mój wywód został przerwany przez korpulentną kucharkę

Wyskoczyłem z miejsca i przepychając się pomiędzy stale napływającym tłumem głodnych ludzi, pobiegłem odebrać czekające danie. Powoli niosąc talerz bladożółtych pyszności, z których aż wylewało się serowe nadzienie, zastanawiałem się nad przedziwnym faktem – im prostsze jedzenie, tym smaczniejsze.

Gdy doszedłem do stolika zauważyłem, że starszego jegomościa już nie ma, ale pozostawił po sobie niedojedzony obiad oraz gazetę. Musiało mu się naprawdę spieszyć, o czym świadczył widelec leżący na podłodze. Pewnie przycisnęło go po tych krokietach. Dobrze, że ja z nich zrezygnowałem, chociaż były ex aequo z naleśnikami. Miałem jednak nosa, że są jakieś podejrzane. Rozsiadłem się wygodnie na moim krześle i zabrałem za konsumpcję, a kątem oka bezwiednie przeglądałem pozostawioną przez starszego pana prasę. Czytałem od niechcenia kolejne artykuły, mając coraz większe wrażenie, że coś się tu nie zgadza albo ja ominąłem kilka wydań wiadomości. Podobno w ciągu ostatniego tygodnia w Grecji doszło do wielokrotnych trzęsień ziemi, ale przecież nic o tym nie słyszałem. W innym miejscu krzyczała informacja, że Ekwador i Peru podpisaniem porozumienia, zakończyły konflikt graniczny. Wstyd się przyznać, ale nie miałem pojęcia, aby były jakiekolwiek tarcia w tamtym rejonie. Przełykając ostatnie kęsy naleśników, próbowałem jedną ręką rozwinąć gazetę i znaleźć jej tytuł. Może to jakiś rodzaj tych modnych ostatnio prześmiewczych niby-informacji, które nie mają żadnego związku z rzeczywistością? Ale co śmiesznego jest w ofiarach trzęsienia ziemi? W końcu odnalazłem logo i chociaż wydało mi się znajome, to już dawno niewidziane. Dwie wielkie litery „W” układały się w napis Wieczór Wrocławia. Faktycznie była taka gazeta, ale chyba już dawno przestała się ukazywać. Chyba, że może ją reaktywowano jak piwo EB, czy klapki Kubota. W sumie to fajny pomysł wrócić do takiej klasycznej formy prasy z tym pachnącym papierem i niedoskonałym drukiem. Z nadzieją spojrzałem na datę i w jednej chwili zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Obejrzałem się nerwowo po sali mając nadzieję, że dostrzegę nieznajomego właściciela tej gazety, ale to nie było możliwe. Tego również nie mogłem wtedy wiedzieć, ale w tej chwili mój bezimienny kompan był już martwy. Spojrzałem jeszcze raz, aby się upewnić jednak w nagłówku niezmiennie widniała ta sama data. Marzec 1981.          

– przepraszam, czy tu będzie zaraz wolny stolik? – zagadnął mnie chłopak w powyciąganym swetrze oraz z cholernie niepasującą do siebie resztą garderoby. Kiedyś nazwałbym go artystą, dziś to pewnie po prostu kolejny instagramowy influencer.

– yyy… tak… za chwilę – odpowiedziałem trochę automatycznie, gdyż moje myśli nadal krążyły wokół tej daty

– właściwie to już skończyłem – dodałem podnosząc się z krzesła i łapiąc w jedną rękę pusty talerz, a w drugą gazetę.

Szczerze mówiąc nie wiem dlaczego ją zabrałem i dlaczego tak zaniepokoiła mnie data jej wydania. Przecież możliwości było wiele. Może ten starszy jegomość był kolekcjonerem, który właśnie zdobył kolejny artefakt do swoich zbiorów. A może po prostu znalazł ją po drodze na obiad i z ciekawości przeglądał. To wszystko logicznie tłumaczyło dlaczego ktoś nosi i czyta gazetę sprzed blisko 40 lat. Coś jednak mi mówiło, że prawda jest inna.

zebys milczal nalesniki z serem
Wyszedłem przed bar i postawiłem mocniej kołnierz mojej starej M65…

Wyszedłem przed bar i postawiłem mocniej kołnierz mojej starej M65, jakby miało mnie to zabezpieczyć przed siąpiącym deszczem oraz wdzierającym się wszędzie chłodem. Ruszyłem w stronę przystanku przy placu Dominikańskim, po drodze mijając Stary Klasztor z którego to nie jeden raz zdarzyło mi się wytoczyć kompletnie pijanym. Fakt, że w dawnym klasztorze dominikanek dziś pija się wódkę jest najdoskonalszym i wręcz lekko komediowym potwierdzeniem znanej maksymy – pacierza i wódki nigdy nie odmawiam!

Gdy od przystanku dzieliło mnie już tylko kilkadziesiąt metrów, zobaczyłem wjeżdżający tramwaj nr 3, który mógłby mnie zabrać wprost do domu. O ile tylko zdążę do niego dobiec! Rzuciłem się do biegu, na co mój wypełniony żurkiem i naleśnikami żołądek, zareagował z ostrożnym entuzjazmem. W tej pogoni zdałem sobie sprawę, że przecież nie zdążę skorzystać z biletomatu. A zresztą… jakby jeżdżenie bez biletu było dziś moim największym zmartwieniem… Z takim punkowym nastawieniem wpadłem do tramwaju w ostatniej chwili obiecując sobie, że nigdy więcej nie będę biegał po jedzeniu. Nie! Ja po prostu nigdy więcej nie będę biegał! Ciężko dysząc zająłem moje ulubione miejsce z tyłu wagonu, gdzie można się oprzeć tak, że prawie się siedzi. Dochodząc do siebie obserwowałem jak kolejny spóźnialski rzutem na taśmę wskoczył do tramwaju, a zamykające się drzwi prawie przytrzasnęły mu przydługawy, skórzany płaszcz. Wyglądał w tym płaszczu komicznie, niczym Otto Flick z serialu Allo, Allo. Uśmiechnąłem się szeroko na samą myśl o tym porównaniu, co chyba  zauważył obiekt moich żartów, gdy ruszył w moją stronę. Kanar! Jeszcze tego mi dziś brakowało! Przez chwilę zastanawiałem się nad opcją ucieczki, jak to nie raz miało miejsce kiedy byłem o kilkanaście lat młodszy. Jednak to właśnie ta różnica wieku ostatecznie pogrzebała myśli o szybkiej ewakuacji. Pamiętam jak przy dzisiejszej Magnolii, jednym skokiem pokonałem przystankowy płotek i uciekłem z rąk kanarów, ale to było dawno temu. Dziś pewnie wywaliłbym się już na schodach, robiąc z siebie pośmiewisko i wybijając sobie zęba. Trudno, będzie mandat. Zęby ważniejsze. Na całe szczęście to najwyraźniej nie był kanar, gdyż przeszedł kilka kroków bacznie mi się przyglądając, po czym zajął od niechcenia jedno z wolnych siedzeń. Poczułem ulgę, że tym razem się pomyliłem.

Przykleiłem nos do szyby i spojrzałem za okno, gdzie smutno ciągnęła się ulica Legnicka. Powoli migały mi przed oczami te wszystkie znane miejsca, a z każdym z nich wiązała się jakaś moja historia. W końcu przecież tyle już lat jestem częścią Wrocławia i tyle razy się przeprowadzałem, że nie ma chyba w tym mieście dzielnicy, ani nawet uliczki, której bym nie znał. Po prawej podupadłe centrum handlowe TGG, gdzie nie raz stołowałem się na szybko w restauracji ze złotymi łukami. Chwilę później, po lewej Magnolia, dzięki której w miejscu pięknych Rzeźni Miejskich mamy teraz sklep Castorama. Wyburzyć światowej klasy zabytek, aby postawić w jego miejsce sklep z materiałami do odnawiania mieszkań, to majstersztyk kwaśnego poczucia humoru na miarę Monty Pythona. A racja… jest tam również i Tesco, więc można za jednym zamachem kupić kilka zgrzewek Harnasia, niezastąpionego przy wszelkich domowych remontach.

Tramwaj powoli posuwał się dalej, aż w końcu pojawił się i on – Spółdzielczy Dom Handlowy Astra, czyli komunistyczny sen o zachodnim dobrobycie. To miejsce do dziś opiera się postępowi w handlu, polepszaniu jakości obsługi klienta oraz wyliczaniu cen w oparciu o marżę, zamiast o rzut monetą.

Jeszcze jeden przystanek i wysiadam. Dojechałem do miejsca mojego zamieszkania, czyli smutnego blokowiska, które o miano największej zbrodni budownictwa PRLu, konkuruje jedynie z osiedlem na wrocławskim Gaju. Szedłem powoli w stronę mojego bloku, bijąc się z myślami, czy powinienem zapewnić sobie wieczorne towarzystwo w postaci litrowej butelki ginu lubuskiego, czy wystarczy wrażeń na dziś. Jednak zbyt długo zwlekałem z podjęciem decyzji, gdyż nagle znalazłem się przed bramą mojej klatki. Kilka schodków, winda, kolejne schody, długi i wąski korytarz i oto jest moje mieszkanie. Jednopokojowy lokal powstały z adaptacji strychu, suszarni, czy cholera wie czego. Niewątpliwym plusem tego mieszkanie jest widok z okien.  Jednak z drugiej strony z każdym deszczem zastanawiam się, czy to dziś pęknie dach i zaleje cały mój dobytek. A szczególnie wzięty w kredycie i jeszcze niespłacony telewizor. Po przekroczeniu progu domu, poczułem jak wszelkie pozostałe jeszcze we mnie pokłady energii wyparowują niczym siła Supermana, gdy bawi się kryptonitem. Skierowałem się prosto do łóżka, rzucając na podłogę całą moja garderobę. Poleżę tylko chwilkę i to ogarnę. Zasnąłem. Nie śniło mi się nic, poza postacią ubraną w togę, która z poważną miną powtarzała w kółko tylko jedno zdanie: wyrok w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Winny! Winny! Winny!

Gdy się obudziłem było już jasno, a zegar na ścianie pokazywał godzinę czwartą. Przez chwilę nie mogłem się zdecydować, czy raczej czwartą nad ranem, czy po południu. Zerknąłem na telefon i oprócz kilku nieodebranych połączeń, była tam też zdecydowanie lepsza godzina – dziewiąta rano. Oczywiście! Zegar na ścianie nie chodzi od dobrego miesiąca, gdyż baterie przełożyłem do pilota, a nowych nie kupiłem. To się nazywa kreatywne gospodarowanie zasobami.

Wstałem, nastawiłem ekspres i poszedłem doprowadzić się do ładu. Po szybkim prysznicu złapałem kubek z kawą i usiadłem na wysokim barowym stołku, który dodawał fajnego smaku w tej całej przestrzeni. Moje mieszkanie nie jest duże, ale naprawdę fajnie urządzone i gdyby z niego nie wychodzić to można by uznać, że to nowojorski loft. Niestety po wyjściu na zewnątrz wyraźnie widać, że to nie jest brooklińska cegła, ale gierkowska wielka płyta. Popijając życiodajny nektar, włączyłem mój wielki 55 calowy telewizor. W sklepie wydawał się mały, a po wniesieniu do mieszkania stał się dominującym elementem całego wystroju. Już w pierwszym dniu po zakupie zacząłem się zastanawiać, czy nie przesadziłem z jego wielkością, bo najwygodniej to się go oglądało z łazienki. Potwierdzenie moich przypuszczeń przyszło z najmniej oczekiwanej strony i jednocześnie mocno mnie zabolało. Jedna z poznanych wieczór wcześniej koleżanek, siedząc rano w mojej koszuli i wypijając mi kawę, dodała od niechcenia: przynajmniej telewizor masz duży. Zabolało, bo zdałem sobie sprawę, że przepłaciłem! Mogłem wziąć mniejszy i zdecydowanie tańszy.

Przeklikałem wszystkie programy mając nadzieję, że tym razem znajdę coś godnego uwagi. Jednak czego można się spodziewać w sobotę rano w darmowych programach? Gniotów zwanych telewizją śniadaniową, w których zawsze wypowiadają się wybitni specjaliści. A to gość co skoczył ze spadochronem, ale zapomniał go otworzyć. Cudem przeżył i teraz jest szanowanym znawcą w temacie wypadania z samolotu. Albo podróżnik, który po kilkutygodniowej, zorganizowanej wycieczce do Tajlandii, jeździ po Polsce z prelekcjami. Wtóruje mu blogerka, której największym osiągnięciem jest przekroczenie 100 tysięcy fanów w social media. Zapomina tylko dodać, że średnia ich wieku to +40 i większość samych mężczyzn. Czy pokazywanie cycków i wypiętego tyłka mogło mieć na to wpływ? Ona by tego tak nie upraszczała… Chciałbym to wyłączyć, ale w jakiś przedziwny sposób oglądanie tego gówna sprawia mi przyjemność. Coś jak patrzenie na te wszystkie internetowe filmiki z upadkami i ogólnym robieniem sobie krzywdy. Albo oglądanie ludzi, którzy nie potrafią odpowiedzieć na proste pytania z matematyki, czy fizyki. Chyba po prostu podświadomie cieszy mnie fakt, że na tym świecie są głupsi ode mnie.

Sięgam ręką po nieprzeczytaną pocztę i nie znajdując w niej niczego godnego uwagi, rozkładam przed sobą tę dziwną gazetę, którą wczoraj zabrałem z baru. Lekko pożółkły papier i zbutwiały zapach nie pozostawiają wątpliwości co do daty jej wydania. Zdecydowanie nie jest to żadna współczesna kopia, a oryginalny egzemplarz Wieczoru Wrocławia z 1981 roku. Na pierwszej stronie najważniejszy artykuł dotyczy posiedzenia biura politycznego KC PZPR, a zaraz obok informacja o obradach sejmu PRL i powołaniu Państwowej Inspekcji Pracy. Ta akurat to chyba w komunie miała pełne ręce roboty, bo na każdej budowie powtarzało się, że skrót BHP oznacza nie mniej, ni więcej jak Błędy Hartują Pracownika. Dalej tekst o tragicznej śmierci profesora Zielińskiego, pod którym ktoś zamieścił mały i słabo czytelny dopisek. Wydawało mi się, że to nie jest po polsku, ale nie mogłem rozszyfrować małych liter. Od czego jednak ma się technologię dwudziestego pierwszego wieku? Telefonem zrobiłem zdjęcie i powiększyłem do rozmiarów umożliwiających przeczytanie. Tak, to nie było po polsku, a w łacinie – accipis, ut taceas. Moja znajomość łaciny trochę przyrdzewiała i nie do końca mogłem rozszyfrować sens tych słów. Ale na szczęście jest Internet i po chwili przeglądarka wypluła tłumaczenie – płacą ci za to, abyś milczał. Ciekawe… Moje dalsze rozważania przerwało długie i groźne burczenie w brzuchu, które przypomniało mi, że nie mam w domu nic na śniadanie. Zarzuciłem na siebie kurtkę i zszedłem do ulubionego sklepiku, gdzie od lat znam się z właścicielem.

– cześć Jurek! – rzuciłem na powitanie, zaraz po przekroczeniu progu sklepu

– a witam, witam i o zdrowie pytam! – jego czerstwe żarty to jeden z wielu powodów, dlaczego nadal tu przychodzę.

– masz jeszcze jakiś chleb? Najlepiej świeży?

– nie no świeżego to nie mam, przecież dziś sobota. Mam wczorajszy ze Świętej Katarzyny. Jest dobry, ale nie tak jak ten z Mamuta – zaczął swój wywód, a ja już wiedziałem, że po raz tysięczny wysłucham tej samej historii – bo wiesz, zanim nie rozwalili Mamuta to mieliśmy we Wrocławiu najlepszy chleb na świecie! Ludzie się w kolejkach ustawiali, żeby kupić chociaż jeden bochenek. To była jeszcze przedwojenna technologia, a ta piekarnia była największą w całej Europie. Chleb był taki, że nic więcej nie musiałeś jeść! Można było cały bochenek zjeść na raz, a jak się go jeszcze posmarowało masłem to klękajcie narody! U nas to jeszcze samochód nie przyjechał, a już wszystko wyprzedane było, bo ludzie zapisy robili. Taki to był chleb! A później skurwysyny rozwalili wszystko i nie ma już Mamuta.

Znam tę historię na pamięć, bo opowiada mi ją za każdym razem jak kupuję chleb. Nie wiem skąd u niego takie fanatyczne przywiązanie do tej piekarni, ale nie sposób nie przyznać mu racji. Wiele dobrych zakładów poddało się konkurencji, nierzadko bardzo nieuczciwej. Często zastanawiam się czy zapytać go o starą fabrykę Malmy i jej tajemniczą historię, ale to by się skończyło całodniowym wykładem, a na to nie do końca mam czas.

– dzięki Jurek, to wszystko. Do zobaczenia!

– dzięki, cześć!

Złapałem już za klamkę drzwi, gdy krzyknął za mną, abym poczekał.

– ktoś się o ciebie pytał – powiedział dziwnie obniżonym głosem

– kto? Kurier, komornik, Jehowi? Wszystkich ich możesz do mnie przysłać, ale milcz gdyby pojawiła się tu moja była.

– nie, to był jakiś dziwny typ, którego nigdy wcześniej tu nie widziałem

– a skąd wiesz, że o mnie? Pytał dokładnie o moje imię i nazwisko?

– no właśnie nie, dlatego zapamiętałem. Mówił, że szuka faceta, który tu gdzieś mieszka i chodzi w starej wojskowej kurtce. Podobno ma dla ciebie bardzo ważne informacje i koniecznie musi się z tobą spotkać.

– i co mu powiedziałeś?

– nic! Ja za komuny w opozycji biegałem, to się nie będę byle frajerowi spowiadał!

– no i dobrze! Pewnie to jakiś przedstawiciel handlowy, co mi chce kolejny telewizor na raty wcisnąć. Dzięki! – obróciłem się na pięcie, aby wyjść i w końcu udać się na wyczekiwane śniadanie. Jednak moja ręka zawisła nieruchomo nad klamką, gdy tylko usłyszałem ostatnie zdanie jakie wypowiedział.

– był jakoś dziwnie ubrany. Miał na sobie długi, skórzany płaszcz.

CIĄG DALSZY NASTĄPI…